8 – 11 czerwca 2006
Do Tromso docieramy po 6 dniach. W porcie po drugiej stronie fiordu dostrzegamy transportowy statek Norbjorn, nasz dalszy środek lokomocji. Jego jaskrawo czerwony kadłub z dużym białym dźwigiem już z daleka rzuca się w oczy.
Następnego dnia po niewielkich komplikacjach ładujemy bagaże na statek, zaś samochód na kolejne tygodnie trafia pod Bożą Łaskę na teren polskiego klasztoru karmelitanek.
Kapitan statku, Norweg, jest dosyć dziwną osobą, milczącą, zamkniętą w sobie, żyjącą w swoim własnym świecie. Ciężko jest nawiązać z nim jakikolwiek kontakt.
Za to zupełnie inaczej sprawa przedstawia się z rosyjską załogą statku. Gdy tylko wchodzimy na pokład, jeden z nich mówi:
– O, bracia Słowianie! – i od razu robi się raźniej.
Razem z Tomkiem zostajemy zakwaterowani w małej kajucie, zaś Mateusz trafia do przestronnej kabiny piętro wyżej, która normalnie pełni rolę pokładowego szpitala. Delikatnie mówiąc, kabiny nie należą do luksusowych i widać, że statek lata swojej świetności ma już dawno za sobą. Nie ma jednak co narzekać, bo przecież na kilka najbliższych dni statek ma stać się naszym domem.
Zupełnie zatracam poczucie czasu – śpię, coś jem, urządzam krótki spacer po pokładzie i tak w kółko. Z powodu złej pogody termin wypłynięcia przesuwa się najpierw o kilka godzin, potem o ponad dobę. No cóż, takie są uroki podróżowania w niekomercyjny sposób.
W końcu nastaje wymarzona godzina – ruszamy. Wypływamy na otwarte morze. Zaczyna ostro bujać.
Decyduję się na wyjście na zewnątrz i mały spacerek po statku. Z rufy w oddali widać podświetlone ostrym słońcem, lekko zamglone, ostatnie norweskie skały. Przed nami już tylko otwarte morze i przewalające się grzywacze na wysokich falach. Wchodzę na dziób statku, wrażenia iście z rollercoastera – szybko unosimy się do góry, aby za chwilę błyskawicznie opaść w dół. A dookoła jeszcze ta ogromna, pusta przestrzeń. Doznania przejmujące, aż ciarki przechodzą po plecach.
W takiej scenerii bardzo ciekawym przeżyciem jest obiad. Stół przykryty jest specjalnym obrusem-ceratą antypoślizgową, a kucharz serwując dania, musi wykazać się nie lada zdolnościami akrobatycznymi, aby trafić w amplitudę fal i dostarczyć nam żarło, które za wszelka cenę chce wyskoczyć z talerza. Podczas jedzenia mam skojarzenia z fotografią krajobrazową – ale ucieka mi horyzont w zupie!
Jest pierwsza ofiara – Mateusz dziękuje za drugie danie i błyskawicznie udaje się do swojej kajuty. Tomek także nie czuje się najlepiej. śmieję się, że mój błędnik jest zahartowany po foto plenerowych libacjach, ale później na wszelki wypadek również idę się położyć. Mój spokój wewnętrzny zakłóca tylko klekot urwanej deski klozetowej wesoło biegającej to tu, to tam po ubikacji.
Kolejne dni nie różnią się od poprzednich. Za oknem szaro, buro z lekką mżawką. Na szczęście znikają sztormowe fale. Czas płynie leniwie i jedyną atrakcją staje się obserwacja unoszących się w powietrzu fulmarów. Zastanawiam się, jak dają sobie radę na środku morza, ok. 300 km od najbliższego lądu. Czy nie brakuje im gruntu pod łapkami i czy nie czują się zbyt samotne w tym miejscu. Ja w każdym razie powoli zaczynam mieć dosyć wszystkiego.
W pewnym momencie rozmyślania przerywa żelazny chrzęst – ktoś otwiera drzwi na zewnątrz. Kątem oka widzę jak za burtę wylatuje jakiś karton. Tia… słowiańskie zwyczaje na północy, a może to dar dla Neptuna?