Spitsbergen, lodowiec Paierlbreen

17 – 19 czerwca 2006
Następnego dnia budzi mnie głośny szum fal. Spoglądam na zegarek – godzina 6.00. Przeciągam się, wychodzę przed husa, patrzę na niebo i zaczynam zastanawiać się nad dziwnym położeniem słońca. Czyżbym spał tak krótko? Przecież położyliśmy się dopiero ok. 4 nad ranem.
Po chwili przychodzi olśnienie – jest już 18.00! Budzę współtowarzyszy, szybko wcinamy pyszne kanapki z przeterminowaną mielonką zapijane pośniegową wodą, na deser połykamy kilka pastylek – witaminek typu Vigor i wyruszamy w drogę.

Pogoda jest trochę gorsza niż poprzedniego dnia. Wieje wiatr, a chmury bawią się w ciuciubabkę ze słońcem.
Płyniemy pod lodowiec Paierlbreen w poszukiwaniu fok i ciekawych pejzaży. Cały czas liczymy też na spotkanie z niedźwiedziem. Mateusz sprawnie manewruje pontonem, aby nie zderzyć się z pływającymi górami lodowymi. Niektóre wyglądają na niewielkie, w rzeczywistości zaś niemal w całości są zanurzone w wodzie i przez to niebezpieczne, inne straszą rozmiarami ogromnej ciężarówki. Miejscami gładkie, miejscami ostro poszarpane i głęboko spękane. A wszystkie brudno białe lub intensywnie błękitne.
Wyłączamy silnik, płyniemy w ciszy w nadziei, że za chwilę spotkamy foki. Niestety, dookoła pustka i tylko przelatujące nisko nad wodą fulmary, niewielkie stada nurzyków oraz pojedyncze maskonury świadczą o tym, że istnieje tutaj życie. Mateusz stara się podpłynąć do nich jak najbliżej. Jesteśmy w pełnej gotowości bojowej – w rękach zestawy z długimi lufami. Ptaki jednak, o dziwo, jak na Arktykę są wyjątkowo płochliwe i nie dają podpłynąć do siebie bliżej niż na odległość 5 metrów.

Zatrzymujemy się na chwilę, aby podpompować ponton. Nie jest to już najnowszy sprzęt i po kilku godzinach pływania schodzi z niego powietrze. Przed wyjściem na brzeg nerwowo rozglądamy się we wszystkie strony, czy czasem gdzieś za górką nie urzęduje biały miś. Na szczęście teren czysty i można bezpiecznie zejść na ląd.
Targają nami sprzeczne uczucia. Z jednej strony jesteśmy zawiedzeni, gdyż bardzo liczyliśmy na spotkanie z uszatymi, które ponoć w tym rejonie pojawiają się najczęściej, z drugiej zaś strony cieszymy się, że nie musimy odbezpieczać broni. Rozstawiam statyw, w oddali majaczą pojedyncze, kontrastowo podświetlone pagórki, a nad nimi rozciągają się drapieżne chmurzyska.
Raz po raz strzela migawka, raz po raz nawiedza mnie myśl, że Arktyka jest naprawdę piękna.

Po kilku godzinach pływania głód wyraźnie daje się nam we znaki. Ile można wcinać czekoladę i batoniki? Zarządzamy powrót.
W husie czeka na nas pyszna wojskowa zupka z proszku plus również wojskowy chleb, szczelnie zabezpieczony podwójną folią. A do tego do wyboru – lekko wywietrzała kawa lub herbata, którą można posłodzić skawalonym cukrem, najlepiej starannie porąbanym przez spożyciem. Wilczy głód doprawiony wrażeniami z wędrówki wystarcza, aby stwierdzić, że dawno nie jadło się takich pyszności.
Po jedzeniu siadamy przed husem. Po drugiej stronie fiordu pojawia się kolorowy statek z grupą turystów, którzy płyną na objazdową wycieczkę po Arktyce. A wszystko to za grubą kasę. śmiejemy się, że będą nas fotografować jako atrakcję turystyczną – miejscowe dzikusy mieszkające w szałasie, dla których cywilizacja zatrzymała się na etapie kamienia łupanego. Myślę sobie, że w końcu jestem rozgrzeszony za te wszystkie ostatnio fotografowane babuleńki przy starych drewnianych chatkach i tych dziadków orzących pola pługiem i z pomocą konika, którym bądź co bądź robiąc zdjęcia w pewnym sensie kradłem duszę.
W głębi serca jednak bardzo współczuję tym wycieczkowiczom. Wykupują drogą wycieczkę na Spitsbergen, a oglądają go prawie i wyłącznie przez okno luksusowego statku. Nie są w stanie poczuć klimatu tego miejsca. Nie mają okazji dotknąć lodowca, przejść się po brzegu z uczuciem strachu przed niedźwiedziem czy posłuchać szumu topniejącego lodowca. Wszystko jest komercyjne, banalne i płytkie – „Szanowni Państwo, właśnie przepływamy koło lodowca. Proszę przygotować komórki, będzie można zrobić ładną, pamiątkową fotografię. Proszę tylko bardzo uważać przed wyjściem na pokład, ponieważ wieje silny wiatr”.

Następnego dnia pogoda do bani. Mgła spowija całą okolicę, a do tego pada deszcz. Szybka zmiana planów – pakujemy się i wracamy na stację. Po drodze mijamy kolejny statek turystyczny. Mateusz kieruje ponton prosto na niego, a my z Tomkiem dowcipkujemy, że chyba zaczniemy zbierać kasę do kapelusza za organizowanie miejscowego folkloru – Hornsundczycy na pontonie.

Do stacji daleka droga. Płyniemy środkiem fiordu, skąd brzeg jest prawie niewidoczny. Deszcz zacina coraz mocniej. Szczelnie okrywam się kurtką, zakładam gumowy kaptur Hansena, który wgniata moją szyję w ramiona i wyraźnie ogranicza ruchy. Z głową wciśniętą w tułów, schowany na dnie pontonu czuję się jak mały maskonur.

W końcu docieramy do stacji. Już z daleka dostrzegamy statek turystyczny. Na dziś atrakcją jest zwiedzanie Polskiej Stacji Polarnej. śmiejemy się, że kierownik ma trochę roboty, aby ugościć 50 lub więcej osób. Po brzegu drepczą w przeważającej części emeryci, ubrani w kolorowe, markowe kurteczki. Chłopcy z obsługi pomagają im wejść do pontonu. Na zachodzie realia są inne niż w Polsce i ludzie na emeryturze cieszą się nie tylko wolnym czasem, ale i zaoszczędzonymi pieniędzmi, które w końcu mogą wydać na podróż swojego życia.
Wchodzimy do budynku. Po dwóch dniach dzikiego koczowania w husie, ciepły pokoik, prysznic i obiad złożony z dwóch dań przywodzą na myśl luksusowy hotel. Zerkamy na prognozę pogody. Ze względu na duże zachmurzenie możemy sobie pozwolić na dwudniowe leniuchowanie, przeglądanie zdjęć zrzuconych z karty pamięci do laptopa i odespanie trudów minionych dni.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *