Spitsbergen, wyprawa w głąb fiordu Hornsund – Burgerbukta i Brepollen

16 czerwca 2006
Po nocnym czuwaniu przy radiostacji w końcu nastaje wyczekiwana chwila – wyruszamy na kilkudniową wyprawę w głąb lądu. W planie mamy dotarcie na sam koniec fiordu Hornsund, podpłynięcie pod czoło lodowców, a następnie zwiedzanie starego husa na przylądku Gnall oraz eksplorację terenu pod kątem gniazdujących tam ptaków. Naszym nowym miejscem zakwaterowania ma być mały drewniany hus, samotnie stojący gdzieś na odległym pustkowiu. Do naszej dyspozycji mamy ponton – Zodiak z nowiutkim czterosuwowym silnikiem Yamacha 25 KM. Całość waży ok. 200 kg, więc wodowanie nie należy do najłatwiejszych, zwłaszcza że brzeg jest kamienisty i nie ma przy nim żadnego pomostu.

Upychamy wszystkie manele do środka. Oprócz sprzętu foto, ubrań owiniętych w foliowe worki i jedzenia zabieramy jeszcze duży worek z drewnem na opał, komplet broni, wiosła oraz dwa 25-litrowe kanistry z benzyną. Sami ubieramy się w znane nam już pomarańczowe kombinezony z pianki typu Hansen.

Pływanie po arktycznych wodach dostarcza sporych emocji. Mkniemy z dużą szybkością pomiędzy przybrzeżnymi szkierami, co jakiś czas wysoko podskakując na falach. Rozpryskująca się woda zalewa ponton i ochlapuje nasze twarze, pozostawiając białe, nieforemne plamy soli. Im bardziej oddalamy się od stacji, tym bardziej krajobraz się zmienia. A wszystko to za sprawą mniejszego wpływu ciepłego prądu zatokowego – Golfsztromu.
Docieramy do krainy, w której króluje wieczna zima. Skały niemal w całości przykryte są twardą skorupą śnieżną. Pomiędzy nie wdzierają się długie jęzory lodowców. Musimy płynąć ostrożnie, gdyż na wodzie jest mnóstwo śryżu (drobne igiełki i blaszki lodu zbite w gąbczastą, nieprzezroczystą masę), a poza tym co i rusz omijamy olbrzymie, niebieskie skały lodowe. Czas szybko mija, tym bardziej że po drodze zaliczamy sesję fotograficzną z pontonu.

Jeszcze przed wyjazdem z kraju liczyłem, że mając do dyspozycji środek pływający będziemy mogli w każdej chwili przycumować do brzegu, wyjść i porobić zdjęcia. Rzeczywistość okazuje się jednak zupełnie inna. Arktyczne brzegi zupełnie nie przypominają gładkich plaż nad polskimi jeziorami czy rzekami. Z reguły są kamienisto – żwirowe, a pomimo braku fal na otwartej wodzie, tuż przy brzegu jest tzw. przybój, czyli tworzą się fale, które mogą zalać, a nawet przewrócić ponton.
Przekonuję się o tym podczas naszego pierwszego lądowania. Mateusz spokojnie, na wolnych obrotach dopływa do brzegu z uniesioną kolumną silnika, aby nie zaczepić śrubą o kamienie. Rozglądam się ciekawsko po okolicy, gdy niespodziewanie fala zalewa cały tył naszej „łajby”. Szybka akcja – wskakujemy po pas do wody, Tomek rzuca mi napompowany 1,5 – metrowy wałek, który umieszczam pod dziobem pontonu. Potem we trzech staramy się jak najszybciej wciągnąć ponton na brzeg. Nie jest to jednak proste zadanie, ponieważ silne fale sztormowe utworzyły na brzegu żwirowy wał, przez który należy przeciągnąć załadowany po brzegi ponton, aby z powrotem nie odpłynął na środek fiordu. Szybko przerzucamy plecaki ze sprzętem, broń, jedzenie i z trudem przeciągamy ponton jak najdalej od wody. Nie jest lekko. Nic więc dziwnego, że szybko zapominam o pomyśle częstych przystanków.
W ten oto sposób docieramy na przylądek Treskelen do husa Horridonia.

Chatka ta została zbudowana przez paleontologów w 1974 r. Gdzieś w tym miejscu znaleźli oni kości dinozaurów i inne niezwykłe skarby. Wybudowali domek wzorowany na traperskich husach, aby lepiej od namiotu chronił ich przed niezbyt sprzyjającą aurą. Obecna chatka jest „duplikatem”. Zbudowano ją w 1987 r., gdyż poprzednia wersja nie przypadła do gustu miejscowym niedźwiedziom, które rozniosły ją w drzazgi. Obecny projekt został chyba zaakceptowany przez białe futrzaki, gdyż stoi tu już prawie od dziesięciu lat i dobrze służy zarówno polarnikom, jak i naukowcom.

Hus nie jest zbyt urodziwy. Na zewnątrz przypomina zwykłą altankę działkową, z dachem i ścianami pokrytymi papą. Z przodu ktoś zamontował stare, drewniane, czerwone wiosło z napisem „Witojcie”. Uwagę przykuwają olbrzymie bale służące do tarasowania drzwi wejściowych – to barykada przed czworonożnymi białymi przyjaciółmi, na wypadek gdyby zarzuciły przyjazne zamiary i zapragnęły dostać się do środka. Wnętrze, choć ubogie, ma swój specyficzny klimat. Po bokach stoją dwa piętrowe łóżka, stolik i piecyk z kominkiem do ogrzania husa oraz przyrządzania posiłków. Na wyposażeniu są też materace, garnki, sztućce i trochę jedzenia – puszki, herbatniki, kawa i coś dla spragnionego – resztki szkockiej whisky. W zwyczaju jest przywożenie ze sobą świeżego jedzenia, lecz w pierwszej kolejności należy zjeść to, co znajdzie się na miejscu. Zasada polarnika głosi, że można zjeść wszystko pod warunkiem, że data przydatności do spożycia wybita na opakowaniu nie przekroczyła 5 lat. Chodzą jednak słuchy, że są tacy, którzy zjadali puszki przeterminowane 8, a nawet 10 lat i też żyją. Zaczynam nerwowo szukać daty na opakowaniach husowych puszek – uff… tylko 2 lata po terminie.

Zostawiamy nasze rzeczy, w tym część sprzętu fotograficznego (tutaj nikt nie kradnie) i wyruszamy na rekonesans po okolicy. Jest prawie bezwietrznie, a po niebie płyną pojedyncze, białe obłoki. Pierwszy przystanek robimy na samym końcu przylądka Treskelen.
Wędruję to tu, to tam, przeskakuję między skałami i dzięki aparatowi utrwalam to, co lubię najbardziej – dzikie krajobrazy. Jak okiem sięgnąć nie ma żadnych śladów cywilizacji, tylko na czubku góry ktoś poukładał kamienie jeden na drugim, tak jak to czynią Lapończycy. Robimy pamiątkowe zdjęcia i płyniemy dalej.

Przebijamy się przez gęstą warstwę pływającego lodu i podpływamy prawie pod samo czoło jednego z lodowców. Jest ogromny, pokarbowany niczym spieczone ciasto, przykryty śnieżnobiałą warstwą śniegu i w słońcu mieni się wszystkimi możliwymi odcieniami błękitu. Na samym jego środku utworzył się duży lej, przypominający jaskinię, przez który odpływa woda z topniejącego lodu.
Okolica w tym miejscu wydaje się martwa, nie ma żadnych ptaków, a ciszę przerywa jedynie przedziwny, monotonny szum. To topiące się kawałki lodowca pod wpływem uwalniającego się powietrza wytwarzają te charakterystyczne dźwięki. Wykorzystali to przedsiębiorczy właściciele luksusowych restauracji i serwują go do drinków, a snoby płacą krocie tylko po to, aby delektować się szumiącym trunkiem. Schodzimy nad brzeg morza. Czuję się jakbym chodził po innej planecie. Grzęznę w czarnym, polodowcowym piachu i potykam się o pojedyncze kawałki lodu. Błękit nieba, wody i lodu jest tak intensywny, że aż nierealny. Jest dziewiczo, zupełnie pusto i głucho. Wpatrując się w miejsce, gdzie niebo styka się z taflą morza, myślę o tym, że dobrze by było, gdyby nikt nigdy nie wpadł na pomysł, aby zbudować tu hotel albo zacząć wydobywać ropę lub jakieś inne surowce naturalne. Ta kraina na zawsze powinna zostać w nienaruszonym stanie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *