3 lipca 2006
W środku nocy budzi mnie ostre słońce, wąskim pasmem wpadające przez małe okno w kajucie. Ubieram się, biorę aparat i wyruszam na krótki spacer po pokładzie. Statek przebija się przez niezliczone ilości olbrzymiej kry lodowej. Za nim w powietrzu uwijają się stada mew trójpalczastych, a w oddali ze złocistej mgły wyłaniają się wysokie góry. Ich wierzchołki są równe, gładkie i przywodzą na myśl olbrzymi, pusty stół. Chyba po raz pierwszy fotografuję krajobraz z ręki, bez statywu. Ustawiam wysoką czułość i staram się zgrać z falami. Na szczęście bujanie jest bardzo delikatne i, o dziwo, horyzont na zdjęciach wychodzi prosty.
Następnego dnia budzi nas miły Norweg z załogi, z radosną wiadomością, że jesteśmy już na miejscu w Longyearbyen. Zanim jednak zejdziemy na ląd, proponuje nam marynarskie śniadanie. Następnie za pomocą jakiegoś mini wodolotu zostajemy odstawieni do samego portu. W ten oto sposób, praktycznie cudem, udaje nam się zdążyć na wykupiony wcześniej samolot, którym mamy dotrzeć na stały ląd, a dokładnie do naszego samochodu zostawionego w Tromso.
Objuczeni bagażami łapiemy stopa, który podwozi nas na lotnisko. Do odlotu jest jeszcze kilka godzin, więc nie mogę przepuścić okazji, aby nie zwiedzić zabytkowego górniczego miasta, stolicy lodowej krainy – Longyearbyen.
Tomek jednak od razu rezygnuje z propozycji szybkiego maratonu. Zabieram niezbędny sprzęt foto i samotnie udaję się tym razem na piechotę w trzykilometrową wędrówkę z powrotem do miasteczka.
Longyearbyen Po drodze mijam jakieś zakłady przemysłowe związane z wydobyciem węgla. Dookoła wysokie góry pokryte łatami zeszłorocznego śniegu, z przycupniętymi u podnóża malutkimi, kolorowymi domkami. W oddali zwartą bryłą odcina się od otoczenia szarobłękitny lodowiec.
Niegdyś Longyearbyen było typowym miasteczkiem górniczym (w tym roku mija sto lat od chwili, kiedy John M. Longyear założył pierwszą kopalnię). Obecnie nadal wydobywa się tutaj węgiel, a rząd norweski stara się ściągnąć w te strony jak najwięcej obywateli, zachęcając ich bardzo niskimi podatkami i w miarę wysokim standardem życia. W tym niewielkim mieście jest więc prawie wszystko – od dobrze zaopatrzonych sklepów, po kawiarnie, kino i basen. Mimo wszystko chyba bym się nie skusił. Trudno jest mi sobie wyobrazić, jak długo można wytrzymać na tym końcu świata, gdzie nie ma drzew i zieleni, a słońce świeci tylko przez pół roku i to z rzadka, zaś przez kilka zimowych miesięcy panuje zupełna noc.
Kościół w Longyearbyen – Spitsbergen, Svalbard Znak drogowy – uwaga niedźwiedzie 😉
Po drodze mija mnie wiele samochodów i to nie byle jakich. Dominują najnowsze modele terenówek i trucków. Tu chyba każdy posiada samochód, pomimo że w okolicy Longyearbyen jest tylko około 40 km dróg. Dalej ciągną się już tylko dzikie i odludne tereny parków narodowych i ścisłych rezerwatów. W końcu odpuszczam sobie dalsze maszerowanie i łapię stopa. Jakiś ciemnoskóry ojciec z małym chłopcem zawozi mnie do samego centrum. Od razu poznaję charakterystyczny pomnik górnika prezentowany we wszystkich folderach i na pocztówkach ze Spitsbergenu. Samo miasteczko jest niewielkie, ma jednak swój specyficzny klimat. Znajduje się w nim zaledwie kilka sklepów, port, kościółek na wzgórzu, dwa muzea oraz małe osiedle jaskrawo kolorowych domków. Przed każdym z nich na zielonej trawce rozstawione są kolorowe skutery śnieżne. Miasto otoczone jest wysokimi górami i gdzie nie spojrzeć widać pozostałości dawnych szybów i rusztowań górniczych. W dużym sklepie sportowym można kupić niemal to samo, co w Warszawie. Pewną różnicę stanowi tylko wiszący obok kurtek i butów cały arsenał broni. Tutaj każdy mieszkaniec może bez zezwolenia stać się właścicielem dowolnej giwery. Do miasta czasami wpadają niedźwiedzie. Podobno kiedyś nawet jeden zjadł na obiad jakiegoś przewodnika wycieczki. Trzeba więc mieć się na baczności.
Nie zważając na te wszystkie opowieści, szwendam się po okolicy. Na chwilę wychodzi nawet słońce i pięknie oświetla całą okolicę. Jeszcze tylko wizyta w dużym centrum Informacji Turystycznej i czas wracać.