4 – 9 lipca 2006
Około 21.30, po prawie 4 tygodniach, szczęśliwie lądujemy na kontynencie. Co prawda nie jest to jeszcze koniec naszej podróży, bo przed nami do pokonania ponad 2500 km i w odwodzie zostawiliśmy sobie 6 dni na jaki taki wypoczynek, ale czujemy, że właściwą przygodę mamy już za sobą. Kiedy lądujemy w Tromso, niebo przesłaniają ołowiane chmury, mży deszcz, a termometr wskazuje 13°C. Jak dla mnie jest wręcz upalnie, ściągam polar i dopiero w samym podkoszulku czuję się w sam raz. Późnym wieczorem odbieram samochód od sióstr karmelitanek. Potem już wspólnie z Tomkiem wcinamy stary dobry obiadek ze słoików i puszek, a jeszcze później wygodnie rozkładamy się za miastem na rozłożonych fotelach samochodu. Znowu jesteśmy u siebie.
W następnych dniach stopniowo kierujemy się w stronę kraju. Ponownie zaliczamy łosie na drodze, fotografujemy kolorowe norweskie domki i delektujemy się wszędobylską zielenią. Jednym z etapów podróży jest jedno z najładniejszych miejsc w Norwegii – Lofoty.
Odwiedzam je już po raz trzeci i tym razem nie robią na mnie żadnego wrażenia. Obawiam się, że po zobaczeniu Spitsbergenu zrobiłem się bardziej wybredny.
9 lipca, po 37 dniach podróży, docieramy do Polski.