Spitsbergen, relacja – kucharska wachta na stacji

15 czerwca 2006
Jest już czwartek 15 czerwca. Po emocjach poprzedniego dnia budzę się dopiero ok. 13.30, czyli w porze obiadu. Dziś jest dzień, kiedy po południu we trzech przejmujemy wachtę.
Na stacji nie ma etatowego kucharza ani sprzątaczki, więc wszystkie prace wykonywane są przez członków załogi i gości. Do głównych obowiązków należy przygotowanie dwóch posiłków śniadania i obiadu dla całej grupy, sprzątanie pomieszczeń oraz całonocny dyżur przy radiostacji. Do naszej dyspozycji jest ogromny, dobrze zaopatrzony magazyn, a w nim duże ilości różnorodnego żarcia. Od mrożonego mięsa i ryb, ciut przeterminowanego Łaciatego, kwitnących w kącie kartofli i cebuli, wszelkiego rodzaju makaronów po niezliczone słoiczki i paczuszki przypraw. Oddzielny lokal po brzegi zastawiony jest puszkami, napojami i zapychaczami, typu ketchup i musztarda. Tu też znalazł schronienie nasz wspaniały, żołnierski chlebek przywieziony z Polski. Ku naszemu zdziwieniu nie cieszy się on jednak zbyt dużym wzięciem, a polarnicy wolą własne wypieki przygotowane w specjalnej maszynce.

Zanim jednak obejmiemy wachtę, w związku z planowaną przez nas dłuższą wycieczką w głąb fiordu, otrzymujemy broń dwie dubeltówki, rakietnicę i naboje, które mają nam służyć do końca pobytu (oby się ani razu nie przydały). Ponieważ nigdy jeszcze nie strzelałem, zostaję wytypowany do odbycia przyspieszonego szkolenia. Najpierw trochę suchej teorii, nauka obsługi i czyszczenia dwururki, a potem już tylko egzamin praktyczny.
Spotyka mnie zaszczyt – mam być szkolony przez samego zawodowca Tomka, weterana wojny w Iraku. Z sercem i bronią na ramieniu idziemy w odległe miejsce na tyłach stacji i wybieramy cel w postaci starej, podziurawionej beczki.
Dwa pierwsze strzały nie należą do najszczęśliwszych, ale trzeci nie jest już chybiony. I właśnie za sprawą tego strzału staję się strzelcem wyborowym.

Chętnie postrzelałbym jeszcze, ale brak naboi oraz związane z wachtą obowiązki zmuszają nas do powrotu. Na szefa kuchni typujemy Mateusza. I słusznie – na obiad wjeżdża na stół wyśmienite danie z rybą w roli głównej. Nie mniejsze zasługi ma Tomek, które na śniadanie zabłysnął parówkami w bekonie, a potem pyszną zupą. Co do mnie, to z uwagi na moje ograniczone zdolności kulinarne, zostaje mi tylko (albo aż) mycie garów i odkurzanie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *