Spitsbergen, fotografowanie reniferów

28 czerwca 2006
Kiedy budzę się następnego dnia, przez okno przebłyskuje słońce. Szybko zrywam się z łóżka i biegnę do drugiego okna z widokiem na morze. Przebijające się przez chmury promienie tworzą ciekawe refleksy na wodzie. Pospiesznie wciągam na siebie ciepłe ciuchy i biegnę na pobliski przylądek Wilczek.
światło i sceneria za sprawą silnego wiatru zmieniają się błyskawicznie. Wypstrykana w ciągu godziny Velvia utwierdza mnie w przekonaniu, że warto było zrezygnować ze śniadania. Chwilę później chmurzy się całkowicie i świat znowu staje się szarobury.

Po obiedzie nie daję za wygraną i idę na dłuższą wycieczkę do doliny Revdallen nad jezioro Revallnet. Objuczony sprzętem foto oraz niezbędną dwururką kieruję się starą drogą w kierunku Hytteviki. Ostatni raz jeżdżono tutaj samochodem ponad 20 lat temu. Potem to miejsce znalazło się w granicach parku narodowego i transport samochodowy zlikwidowano. Wciąż jednak widać ślady kół na żwirze i tundrze. Ciekawe kiedy przyroda się z nimi upora?

Po dłuższym marszu z przystankami na fotografowanie bernikli w końcu docieram do rzeki. Tym razem nie zamierzam jednak forsować jej w butach, lecz kieruję się w górę potoku w stronę jeziora. Chwilę później okazuje się, że i tym razem nie da się przejść suchą nogą. Najpierw drogę przecinają mi niezliczone, szerokie strumyki zaopatrzone w dość spore, poskręcane odnogi. Potem buty na dobre grzęzną w nasączonej jak gąbka tundrze. Dla odmiany dalszy odcinek trasy prowadzi przez rumowisko skalne i przedziwnie napęczniały żwir, który wygląda tak, jakby został spulchniony przez dżdżownice giganty.
W oddali pałęta się stadko dorosłych reniferów, wokół których niezgrabnie biegają tegoroczne maluchy. Małe trzymają się z daleka ode mnie, tuż obok swoich mam. Przysiadam na kamieniu i zaczynam wcinać batony. Po jakimś czasie zauważam wyraźne zainteresowanie zwierzaków. Człowiek w tych rejonach to rzadkość, a już z całą pewnością szkraby widzą tego dwunożnego zwierza po raz pierwszy. Ciekawość reniferów jest na tyle silna, że pozbywają się swojej wrodzonej nieufności i podchodzą coraz bliżej i bliżej. Przyglądają mi się z zainteresowaniem i często wciągają w nozdrza powietrze, aby dokładnie obwąchać nieznanego delikwenta. Na koniec podchodzą tak blisko, że ciężko jest mi je skadrować nawet na ogniskowej setce. Piękne zwierzaki z sympatycznym błyskiem w oku i długimi, gęstymi rzęsami. Starsze łypią na mnie spode łba, spokojnie przeżuwając chrobotka.

Ruszam dalej. Brnę po parszywych, wielgaśnych kamieniach, aż w końcu docieram do celu – nad jezioro Revallnet. Ponad połowa jego lustra jest jeszcze zalodzona. Skaczę po nabrzeżnych kamieniach w poszukiwaniu śladów jakiegokolwiek życia w jeziorze. Podobno w jego wodach występuje autochtoniczna odmiana łososia, która osiadła na stałe w tym zbiorniku. Woda w jeziorze jest czyściutka, z lekkim osadem na dnie. Smakuje prawie jak żywiec, oczywiście ten z plastikowej butelki. Wokół nieprzyjazny, surowy krajobraz – olbrzymia dolina usiana tysiącem głazów i odłamków skalnych, otoczona ośnieżonymi szczytami gór, niemal zupełnie pozbawiona roślinności. Jedynie gdzieś z boku znajduję jedną, samotną kępkę jaskrawo różowych naskalnic. Zaczyna mżyć deszcz, więc zbieram się do powrotu.

Wędrując do bazy, z niepokojem przyglądam się ujściu fiordu. Cały, aż po horyzont zawalony jest lodem. Co będzie z naszym powrotem do domu? Na stacji oglądamy mapy satelitarne. Okazuje się, że pas lodu sięga 30 – 40 km i istnieje duże prawdopodobieństwo, że nasz statek – Horyzont – nie wpłynie na czas do Hornsundu, a co za tym idzie nie zabierze nas do stolicy Svalbardu Longyearbyen i nie zdążymy na samolot.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *